A może by tak rzucić wszystko i… wyruszyć rowerem na Kresy.

Wieczory rozciągnięte w czas jak guma od starych majtek towarzyszą nudzie miejskiego weekendu. Monotonia chwil daremnie urozmaicana od rana grającym jutjubem. Lśniące błękity monitorów połyskujące blaskiem w oknach szyb sąsiedniego bloku bezskutecznie tulą do snu. I tylko Dolina Issy w lekturze Miłosza daje szansę chwilowej ucieczki w tamte strony. Odurzony wspomnieniem o bladym dysku księżyca, co nieśmiało przegląda się w tafli jeziora, powoli opuszczam jawę. Nie bez lęku to się dzieje, bo strach przed dojmującą nudą jutrzejszej niedzieli nie pozwala bez walki zapaść w sen. Nadchodzi ciemność i wreszcie umęczony zmaganiami odchodzę. Sen przynosi wspomnienia tych niezwykłych dni podróży, tyleż leniwych co beztroskich. Wiszących w jakiejś przedziwnej geometrii, poza czasem. Bo jak się człowiek naczyta już tego Miłosza, to dzieją się z nim różne dziwactwa. Jakoś naprędce wyruszyć chce w te ostępy zielone, w tę ciszę rwaną szelestem podrywanych z gościńca liści, w ten zagajnik umajony, co zachęca zbłąkanego, by przysiadł w jego cieniu, tłustym i gościnnym. Jakiż to kłopot? Jakie przeciwności piętrzą się zawsze po to, by tam nie być? Ośmiogodzinna podróż pociągiem Hańcza, w pustym wagonie rowerowym, który opuszcza dworzec każdego dnia, coś przed piątą i niezawodnie zwycięża batalię z dystansem dzielącym Kraków od Suwałk

Właściwie to ta mityczna Dolina Issy jest na wyciągnięcie ręki, więc dystans nie jest przeszkodą. Są inne trudności, już poza przestrzenią, można zlokalizować je między uszami. W zasadzie sprowadzają się do formy radykalnego konformizmu, który nie pozwala wydostać się z bańki komfortu. Jest to jakiś rodzaj kagańca bezpieczeństwa kuszącego błogą sielanką, która zawsze okazuje się tylko bezproduktywną nudą. Konformizm mami swymi obietnicami i trzyma na łańcuchu długim na tyle, żeby można przejść od biurka z komputerem do lodówki w kuchni. Nic dalej, bo i po co.

Tymczasem Dolina Issy szepce subtelnie i gra na wspomnieniach. Woła na puszczy tej bezproduktywnej nudy miejskiej i nęci Kresami. Tymi Kresami nie tylko w geografii, ale i w umyśle. Przywołuje na pamięć błogie chwile rowerowej włóczęgi, zapach łąk umajonych i tego kompana niezawodnego, co wąs mu się ledwo sypnął, a on na rowerze z sakwami mija mnie z naprzeciwka i informuje, że na imię mu Czesław, i że jedzie dalej, aż do Krasnogrudy gdzie już wypatruje go jego ciotka.

Tak się dzieje, bo włóczęga po Kresach rusza umysł i zasila wyobraźnię jakąś pneumą tajemną, karmiąc nieustannie wrażeniami. I tak się jedzie, by nie dojechać wciąż, i nie dojechać nigdy.

Galeria zdjęć